Rozdział IV: Podcięte skrzydła
13 września 1939 Około 7:00
Folwark w lesie, około 15 kilometrów od Włodawy
Kilkanaście samochodów ciężarowych stało ukrytych pod drzewami. Sam folwark z daleka od szosy, wydawał się jakby wyjęty z innego świata. Gdyby tylko jeszcze nad polami dało się rozłożyć siatkę maskującą, to byliby ukryci ze wszystkich stron. Kapitan Meissner wybrał to miejsce przed dalszą drogą, wysyłając przodem jednego z chorążych , Zygmunta, aby sprawdził mosty we Włodawie, które mieli następnej nocy pokonać, a także, czy mają stamtąd jakąś łączność z dowództwem, aby skontaktować się w sprawie dalszego marszu oraz losu Andrzeja.
Sam Andrzej siedział teraz pod dębem i znudzony patrzył w stronę leśnej bramy, która biegła w stronę szosy, czy nie przybywa zwiastun dobrej nowiny. Na niebie co jakiś czas słychać było pomruk samolotów i raczej były to niemieckie bombowce, niż lekkie myśliwce, a ze wschodu czasami dochodził huk, gdy bombowce najwyraźniej zrzucały swój ładunek. I wtedy nagle pojawił się Zygmunt.... ale nie wracał sam, tylko żółtą bryczką z parą koni z przodu. Na dodatek przyjechali z nim jacyś trzej mechanicy, z których jeden był lotniczym mechanikiem wojskowym. Zatrzymali się na podwórzu i wysiedli z bryczki, a jeden z cywilnych mechaników spoglądając na Andrzeja, zapytał chorążego:
-To pan oficer, ten pilot?
Zbudziła się nadzieja, którą uciął sam Zygmunt.
-Nie, pan porucznik jest ranny, zestrzelili go wczoraj. Kapitan jest w folwarku, odsypia nocną jazdę.
Na co mechanik zapytał:
-Ale do myśliwca po nocnej jeździe wsiądzie?
Zygmunt machnął ręką:
-Janusz? On by i po flaszce wskoczył. Obudzę go i zaraz tu przyjdzie.
I ruszył, zostawiając Andrzeja w niekomfortowej sytuacji z trzema nieznajomymi. Jeden z nich, cywil, zapytał Andrzeja:
-Pan latał na jakich płatowcach, panie oficerze?
To jedno słowo zdradziło wiele. Mechanik lotniczy, a sądząc po reszcie osób, jeden z trzech, którzy właśnie tu przyjechali.