Rozdział IV: Podcięte skrzydła
10 września 1939 Około 10:30
Lwów, Szpital
Feliks cierpiał... z nudów. Przykuty do łóżka, z widokiem na dachy Lwowskich kamienic... A popołudniu z widokiem na słońce, które raziło go w oczy. Po prostu wymarzone miejsce do odpoczynku... a usztywnienie nogi tylko pogarszało sytuację, gdy chciał choćby zmienić bok. Spojrzał przez okno. Nad dachami w niebo bił gęsty dym. Ktoś musiał palić chyba starymi kaloszami. Na parapecie siadł jakiś motyl i odleciał... mucha dostała się do pokoju i chodziła po szybie... wiatr rozwiewał dym z pobliskiego komina.... i nagle wtedy coś w tym obrazie nie pasowało Feliksowi. Jasno-szary dym wiatr rozwiewał szybko na prawo... a ten ciemny, gęsty dym bardzo powoli, ale kierował się do góry... Feliks wytężył wzrok... Czy to złudzenie? Dym z kaloszy jest tak gęsty, że wiatr go nie rusza? Ale unosił się tak powoli... Nie! Ten dym był po prostu bardzo odległy. Nie był z Lwowa... Ba, mógł być nawet kilkanaście kilometrów od Lwowa. Coś tam paliło się i to nie był byle jaki pożar.
Dym zauważył też Jarek, kolega z łóżka, porucznik artylerii, który z obandażowanymi rękami, spacerował za dnia po pobliskich salach. Teraz wrócił i zapytał, podchodząc do okna:
-Widziałeś, Feliks? Wulkan jakiś, czy co? Coś tam nieźle musi się palić.